Panowie mieli już okazję pracować wspólnie w studiu przy okazji nagrywania długogrającej płyty „Cendre” oraz epki „Sala Santa Cecilia”. Musieli całkiem dobrze i pewnie poczuć się w swoim towarzystwie, skoro po czterech latach postanowili ponownie połączyć siły by nagrać podwójny album.
Brzmienie „Fluminy” pozostaje zbliżone co tego, co tandem zaprezentował nam już w 2007 roku na „debiutanckim” wydawnictwie. Jednak pewne różnice oczywiście są. Delikatne, przesiąknięte melancholią i mrokiem melodie zdają się być jeszcze bardziej kruche, jeszcze bardziej osobiste i jeszcze bardziej naładowane emocjami. Na pierwszy plan wysuwają się partie pianina Sakamoto, pokryte różnymi szumami, pogłosami i bliżej niekreślonymi odgłosami produkowanymi przez Fennesza. Austriak nie zostaje przy tym zepchnięty gdzieś na dalszy plan, ale stąpa delikatnie tuż za swoim japońskim kolegą.
„Flumina” ma kameralny, powściągliwy wręcz klimat, niezakłócony nawet na sekundę przez jakieś mocniejsze wejścia elektroniki czy głośniejsze i szybsze uderzanie w klawisze. Sprawia to, że album stanowi co prawda zamkniętą i kompozycyjnie zwartą całość, ale niestety jest dość monotonny i nużący. Wysłuchanie dwu płyt pod rząd w stanie całkowitego skupienia stanowi nie lada wyzwanie nawet dla najbardziej wyrobionych słuchaczy. Właśnie to jest mój największy problem z tą płytą. Najpiękniejsze i najbardziej zmysłowe są jej poszczególne momenty, ale nie całe utwory, i żeby do nich dotrzeć, trzeba przebijać się przez gąszcz 24 kompozycji, trwających średnio od czterech do pięciu minut. Mówią, że cierpliwość jest cnotą, nie naiwnością, wtedy, gdy warto czekać na coś lub na kogoś. Czy opłaca się więc zagłębiać się we „Fluminie”, by dokopać się w niej ukrytych skarbów? Na to pytanie powinniście już odpowiedzieć sobie sami.