Info dystrybutora:
Długo wyczekiwana i oczywiście wyśmienita pozycja mistrza międzygatunkowych wycieczek z pogranicza breakbeatu i future jazzu. Tym razem Tobin jakby głębiej eksploruje tradycje outer-jazzu, stąd może nieco bardziej mroczna tonacja tej płyty, czasem przypominająca nawet twórców illbient. Tobin jest jednak twórcą zbyt błyskotliwym i nieprzewidywalnym, by zawężać swą gamę muzycznych barw – jak zwykle więc proponuje mnóstwo efektownych niespodzianek zabierając nas w niezwykłe podróże do najróżniejszych zakątków dźwiękowego wszechświata.
Bartek Chaciński (Kaktus #10/2002):
Nie trzeba tony sprzętu, żeby napisać współczesną symfonię. Amonowi Tobinowi na dobrą sprawę wystarczyłyby dwa gramofony i sampler. "Out From Out Where" to płyta naładowana pomysłami aż boli głowa. Nie wróżę jej żadnej przyszłości komercyjnej, zresztą do tej pory Tobinowi nie zdarzył się żaden spektakularny hit. To płyta bardziej gęsta od "Supermodified", nie mówiąc już o wcześniejszych nagraniach Brazylijczyka, wygląda na to, że ciekawsza, ale żeby się o tym przekonać, trzeba mieć mnóstwo czasu. W najbardziej przystępnych fragmentach mamy tutaj berimbau, brazylijskie instrumenty perkusyjne i mroczny, nieco uduchowiony klimat. Lecz po chwili pojawiają się trudne zidentyfikowania sample - najczęściej z muzyki klasycznej lub filmowej, rzadziej te oczywiste, jazzowe czy funkowe. Każdy utwór to kopalnia odniesień, a łatwość, z jaką artysta łączy brzmienia etniczne z klasycznymi, filmowymi czy elektronicznymi, wydaje się ostatecznym dowodem na istnienie wspólnego mianownika dla wszystkiego, co w muzyce powstaje. Wiem, że to karkołomne, ale wydaje mi się, że w pewnych momentach słyszę tu sample używane również przez innych, np. The Avalanches. Wiem też, że określenie "ścieżka dźwiękowa do nieistniejącego filmu" bywa paskudnie nadużywane, ale nic nie poradzę na to, że w tym wypadku wydaje się najbardziej trafne.