Debiutancki album Algiers naznaczony został obietnicą przeszłości. Oddziałuje niczym muzyka gospel, ma w sobie siłę soulowych protest songów z lat sześćdziesiątych oraz intensywność hardcore'u, połączoną z mocą post-punku i no wave.
Jak mówił kiedyś Karol Marks: tradycja wszystkich zmarłych pokoleń ciąży, jak zmora na umysłach żyjących. Jednak zamiast cieszyć się tym nostalgicznym stanem, zespół stara się przenieść te dźwięki w przyszłość.
W jedenastu utworach, które wypełniły album Algiers, trzech emigrantów z dalekiego amerykańskiego południa atakuje ciemiężców, głosicieli odnowy religijnej i wojowników odpowiedzialnych za kulturowy szok kapitalizmu. Każdy krzyk wokalisty Franklina Jamesa Fishera zabiera słuchacza od czasów przepoconego ferworu Temptations z okresu Dennisa Edwardsa, przeprowadza przez bunt spod znaku Niny Simone, doprowadzając do samotnego wycia o północy w stylu PJ Harvey.
Gitary Lee Tesche pulsują razem z partiami basu Ryana Mahana, a całość wzbogacają syntezatorowe wstawki, przekształcające całość w neomodernistyczne hymny, przepełnione strachem i nasycone popowym eksperymentatorstwem.
W czasach, gdy podmiotowość polityczna i ludzka zdolność przyłączeniowa zostały rozbite na kawałki przez wymagania kapitału, Algiers prezentują postawę wierności wywrotowym duchom przeszłości i podążają w stronę światła. Chociaż być może nigdy nie dotrą do celu, przywracają do życia umarłe dźwięki i popychają je w nowym kierunku.