Micachu, czyli Mica Levi, to prawdopodobnie największe odkrycie w muzyce brytyjskiej od czasu Mike'a Skinnera i The Streets. Jakkolwiek jej muzyka jest bardziej skomplikowana i wielowątkowa niż grime - może przemawiać do tej samej publiczności.
To dziwna kariera. Jej ojciec kolekcjonował nagrania płytowe z czasów Trzeciej Rzeszy, matka była zawodową wiolonczelistką. Ona sama już w dzieciństwie zdobyła solidną wiedzę w zakresie muzyki poważnej i opanowała dość biegle grę na skrzypcach. W jej wykształceniu muzycznym, zdobywanym przez całe życie, połączyły się elementy muzyki klasycznej, punk-rocka, elektroniki, grime'u, hip-hopu, a nawet komercyjnego R&B. Jak szybko doceniono talent Micachu, świadczy fakt, że sam dyrygent London Philharmonic Orchestra, Marc Anthony Turnage, zamówił u niej przed rokiem epicką kompozycję, w stylu nuevo-classical. Później była współpraca z grupa The Shapes - przez nią zresztą skompletowaną - no i teraz jest debiutancki album „Jewellery". Trudno chyba wskazać bardziej adekwatną muzycznie płytę do naszych czasów - w równym stopniu odzwierciedlającą horror, jak i wywołującą ekscytację. Micachu potrafi bezbłędnie odnieść się do współczesnej wrażliwości swych słuchaczy - tych otwartych na świat, jakkolwiek on by nie był przerażający, a nie zasklepionych w gettach swych dzielnic. „Jewellery" swą intensywną surowością, gdzie jest miejsce i na trochę liryki, i na intensywne, przejmujące brzmienia, przekracza granice wszystkich istniejących gatunków. To doprawdy rzadki przymiot wśród muzyków brytyjskich, z reguły trzymających się kurczowo swych gatunkowych konwencji.