Gdyby drugi album grupy Grizzly Bear, „Yellow House” ukazał się dawno temu, w odległej galaktyce, kiedyś między „Pet Sounds” Beach Boys a tzw. Białym Albumem The Beatles, stanowiłby dla nich nie lada konkurencję. Może nawet to on byłby zwycięzcą. Ale mamy rok 2006 i choć Grizzly Bear wyraźnie odwołują się do tradycji psychodelicznej, ani przez moment nie brzmią retro. Co więcej, ich muzyka – już tu i ówdzie budząca warte pięciu gwiazdek pochwały i recenzenckie zachwyty – nawet nie jest współczesna, tzn. obliczona na tu i teraz. Jest ona bowiem – ponadczasowa.
Od czasu nagrania znakomicie przyjętego „Horn Of Plenty” przez Edwarda Droste’a i Christophera Beara przed ledwie dwu laty, zespół Grizzly Bear (który rozrósł się w międzyczasie do kwartetu; składu dopełnili: Chris Taylor – elektronika, instr. dęte drewniane, bas i Daniel Rossen – śpiew, gitara) wykonał nieprawdopodobny skok. Nominalnie wciąż pozostając w szufladce opatrzonej etykietką „artystyczny lo-fi/psychedelic folk-rock”, pozwolili swoim utworom wydłużyć się w czasie i zamienić w wyrafinowane mini-suity. A samej muzyce przydali niewiarygodnej orkiestrowej głębii, oratoryjnego wręcz majestatu, instrumentacyjnego bogactwa (po mistrzowsku wprowadzane sekcje dęte, smyczki, banjo, fortepian, marimba, tympani), idyllicznej atmosferyczności (na którą wpływ miało miejsce nagrania: dom matki Droste’a, tytułowy „żółty dom”, na Cape Cod) oraz krystalicznej, niczym powiew bryzy, czystości brzmienia. „Yellow House” to wielki – i powtórzmy jeszcze raz: ponadczasowy – album, nagrany dla wszystkich tych, którzy cenią muzykę ambitną, jednocześnie tradycyjną i nowatorską, mieniącą się barwami i emocjami niczym płótna impresjonistów, raczej pastelową niż operującą krzykliwymi barwami.