Trzeci album melancholików, tak klarowny jak polarne powietrze, rozległy jak teksański zachód, tak ponadczasowy jak... bóg.
Cut The Cord. Wydawać się może, że oglądamy film, albo patrzymy przez okno jadącego samochodu: jesteśmy zabierani do miejsc, o których nigdy nie myśleliśmy, że można je znaleźć.
Naprawdę: ich mocno z wizualną filmową siłą powiązana muzyka jest duchowo bliżej Lyncha, Kubricka czy Godarda niż większości zespołow rockowych. Piosenki Knife In The Water mają bardziej podświadomie obecne naturalne doznanie częsciowo ciemnego piękna, które odnajdujemy w najlepszych dziełach Roya Orbisona, Del Shannona czy Ricka Nelsona. Podchodzą do nas cichutko, wykorzystują przestrzeń i napięcia, aby w punkcie kulminacyjnym eksplodować, wykorzystują bardzo subtelną dynamikę, która nigdy nie poświęciłaby piosenki dla efekciarstwa.
Knife In The Water określili swoje brzmienie jako "Western Drug Music". W dziwny sposób chyba to się zgadza, ponieważ treści i dźwięki kojarzą się z psychodeliczną podróżą przez Texas, także przypominają o scenariuszach, w których wymęczeni i zwątpieni szukają bezsensownie nadziei albo po prostu najbliższej apteki - podczas, gdy w migoczących obok obrazach to co mistyczne zagłębia się w swiadomości. Szeroko otwarta, niesamowicie zajmująca muzyka. Głębia, dusza i mrożące krew w żyłach historie w cudownie pięknym stroju... rozważania o bycie, istocie, życiu, miłości i śmierci.
Więcej niż o ludzkich słabościach mówi sie tutaj o ochłaniach duszy, nawet w łagodnie brzmiących pasażach czyha zło. Zawsze i wszędzie. Gdyby Velvet Underground wychowali się w Teksacie, ich trzeci album pewnie brzmiałby podobnie do "Cut The Cord".