Wielka Brytania zdaje się być niewyczerpaną kopalnią nowych talentów. Debiutujący albumem „Friendly Fires" zespół z St. Albans o tej właśnie nazwie jest tego żywym przykładem.
Grać zwięźle, treściwie, wysoce energetycznie i tak jak decyduje serce, a nie jakiś przemądrzały producent, oto motto Friendly Fires, który to zespół założony zostaj przez trzech szkolnych kolegów z St. Albans i który nazwę swą zaczerpnął od utworu popularnej w latach 80., ostro funkującej grupy Section 25, związanej z legendarną wytwórnią Factory z Manchesteru. Wokalista, klawiszowiec i basista MacFarlane i jego przyjaciel, gitarzysta Gibson (trzecim członkiem jest perkusista Savidge) utrzymują, że chodziło im o to, by nazwa jakoś tak jednoznacznie nie kojarzyła ani z indie-rockiem, ani stylistyką electro. Czasy bowiem, kiedy inspirowała ich amerykańska, hardcore'owa formacja Fugazi dawno mają za sobą, poza tym, że od niej przejęli filozofię Do-It-Yourself (DIY). W międzyczasie - za namową swojego znajomego z St. Albans, związanego z firmą Warp Chrisa Clarke'a - zainteresowali się abstrakcyjną elektroniką spod znaku Aphex Twina i tak narodziła się ich własna wersja fuzji rocka z tanecznymi, funkowymi rytmami, która została przez brytyjskich klubowiczów przyjęta z entuzjazmem. Na swej pierwszej płycie Friendly Fires zamieścili wszystkie swe wczesne single - „Jump In The Pool" (jedyny na płycie utwór wyprodukowany przez zewnętrznego producenta, Paula Epwortha), „In The Hospital" i „Paris" - które utorowały zespołowi drogę do prestiżowej stajni XL Recordings, w której przecież są i The White Stripes, i The Raconteurs, i Radiohead. Ale to nie dziwi, zważywszy jak na tym bardzo wyeksploatowanym już rynku dance-rockowym album „Friendly Fires" zaskakuje pomysłowością aranżacyjną i brzmieniową świeżością. Bardzo obiecujący debiut.