25 latek z Los Angeles, który w ubiegłym roku stal się szerzej znany dzięki zachwycającemu albumowi "A Place Where We Could Go".
Drowned In Sound tak pisał o tej płycie: "Jeremy Jay zakochał się... w Hollywood z lat 50-tych, muzyce Gene'a Vincenta i Jonathana Richmana. Najbardziej pokochał nastrojowość filmu "Heavenly Creatures", często ujawniającą się w jego piosenkach, które aż kipią seksualnością. Jeremy Jay na swojej ostatniej płycie porzucił elektroniczne motywy, znane z jego ostatniej EP-ki, by móc stworzyć zupełnie inny, romantyczny klimat. Ten romantyzm jest jednak trochę inny; rzępoląca gitara, impulsywne pianino, psychodeliczny bas. A do tego samotny akompaniament... brzęk talerza Chrisa Suttona z Dub Narcotic Soundsystem. Produkcją "A Place Where We Could Go" zajął się Calvin Johnson w typowym dla niego stylu - minimum bałaganu, ale za to zapadający w pamięć pulsujący rytm. Paryski styl sączy się w melorecytacjach w "Til We Met Again" i "While The City Sleeps", które z osobliwą łatwością przenoszą w świat widziany przez różowe okulary. Debiut Jeremy'ego Jaya może sprawić, że stanie się on nowym królem naive-pop."
W ciągu kilku miesięcy od debiutu Jeremy stal się jedną z sensacji roku. Zyskał miano jednego z ostatnich geniuszy popu. Jego muzykę kwalifikuje się często jako suicide twee-pop czy freak folk. Artysta nie spoczywa na laurach, na początku 2009 roku wydał EPkę "Love Everlasting".
Teraz promuje już swój najnowszy album "Slow Dance" - album z zimą w tle (K Records, 2009), który również zbiera doskonałe recenzje.
Jeremy odwiedzi w tym roku wszystkie najważniejsze festiwale alternatywne na świecie.