Najnowsza płyta Johna Tchicaia, tenorowego saksofonisty (a na płycie także wokalisty), nagrana została z muzykami, którzy dla bez mała wszystkich miłośników jazzu w naszym kraju są istną "carte blanche" - to persony naprawdę nieznane w środowisku miłośników jazzu. A szkoda, bo chociaż grają tutaj bez wielkich popisów i instrumentalnych fajerwerków, ale rzetelnie, bez wyjątku to sprawni rzemieślnicy, znający swój fach. Siłą tego kwintetu nie jest pojedynczy muzyk, a kolektyw. Tak już być powinno, że muzyczne spotkanie ma być czymś więcej niż sumą umiejętności poszczególnych jego uczestników. Coś między nimi powinno zaiskrzyć, coś powinno się wydarzyć. I tutaj tak jest. Tchicai - chociaż legendarny to saksofonista, uczestnik sesji coltranowskiego Ascension, dawno już nie należy do pierwszej ligi jazzowych (awangardowych) muzyków. Tutaj, w nagraniu zaskakująco spokojnym, odwołującym się tylko momentami do tradycji awangardowego free czy AACM, imponuje konsekwencją i lirycznością przekazu. To płyta, którą trudno jednoznacznie sklasyfikować, ale muzycznie jest to uczta, jaką rzadko się zdarza usłyszeć. Mam trochę wrażenie, że Tchicai jakby dopełniał tą płytą jakiegoś rozrachunku, jakby chciał tym materiałem coś o swoim życiu powiedzieć i jakiś okres zamknąć. Płyta ta imponuje pogodzeniem ze światem i własnymi ograniczeniami - także na gruncie czysto muzycznym, instrumentalnym. Za sprawą szczerości i prostoty (znakomite kompozycje, z których tylko ostatnia wyszła spod pióra lidera) potrafili jednak przekłuć to w zalety. To muzyka dla wielu miłośników gatunku a nie tylko zapoznanych fanów jazzowej awangardy. Polecamy!